Główny Szlak Beskidzki – jedzenie, wyposażenie, hity i kity
Chociaż moja pierwsza przygoda z Głównym Szlakiem Beskidzkim została przedwcześnie zakończona, tydzień spędzony na szlaku nauczył mnie pewnych rzeczy i pozwolił zweryfikować poglądy. Już wiem, że pewnych błędów następnym razem nie powtórzę. Aczkolwiek nie jest nigdzie napisane, że nie popełnię nowych. Zapraszam na wpis o tym, co jedliśmy, co nieśliśmy, co się przydało, a co powędrowało do paczkomatu przy najbliższej okazji podczas naszej przygody z GSB.
CO DO JEDZENIA?
Chociaż zabraliśmy ze sobą kilka torebek liofilizowanych obiadów, w początkowej części szlaku obiadu jadaliśmy głównie w schroniskach, zostawiając lekkie i poręczne liofilizaty na później, kiedy to mieliśmy nocować w bazach studencki, lub gdzie nam akurat wypadnie. Skorzystaliśmy z opcji zjedzenia takiego obiadu raz. Padło na chili sin carne firmy LYO i było bardzo smaczne, aczkolwiek trzeba to było zagryźć jeszcze pieczywem.
Rzeczy śniadaniowe mieliśmy oczywiście uzupełniać po drodze, ale na początek zabraliśmy:
chleb, serki topione, dżem w tubce, jednorazowy pasztecik, wegetariański paprykarz, ser w plastrach i – uwaga! – pomidory, ogórki i jajka! Czy wy wiecie ile to niepotrzebnej wagi?! No my nie pomyśleliśmy. Zastanowienie przyszło dopiero na pierwszym noclegu, na którym postaraliśmy się to wszystko zjeść.
Z przekąsek mieliśmy ze sobą po kilka batonów, orzechy, jakieś cukierki i nieodłącznego przyjaciela wszelkich polskich turystów – zupki w kubku.
Zabraliśmy ze sobą elektrolity w pastylkach, zapas kawy i herbaty. Ja nie słodzę, a Ryszard używa słodzika, więc cukru nosić nie było trzeba. Do kawy mieliśmy filtry, co było świetnym wyborem.
Dopełnieniem kuchennej części wyposażenia były plastikowe talerze, sztućce i kubki, oraz palnik z 200g butlą gazu. Ten palnik przydawał nam się często, codziennie od pierwszego do ostatniego dnia. Zdecydowaliśmy się na ważący zaledwie 45 gramów palniczek Firemaple.
CO DO SPANIA?
Jeżeli chodzi o spanie – chcieliśmy być przygotowani na wszystko, ale wyszło jak wyszło. Zabraliśmy ze sobą:
- maty samopompujące
- śpiwory
- tarpy
- hamaki
- śledzie i linki
MATA
Idąc po kolei zacznę od maty. Jako osoba, która w życiu mało biwakowała musiałam poczytać, porównać – generalnie zrobić research i ocenić, co w naszym przypadku będzie miało sens. Zdecydowaliśmy się na dość grube maty samopompujące. Minusy? Waga i rozmiar po złożeniu. Plusy – absolutnie wygodna i łatwa w obsłudze. Musiałam się chwilę zastanowić, ale myślę, że to nie był zły wybór. Mata jest naprawdę wygodna – do spania i w użyciu, i niejednokrotnie nam się przydała od wyjazdu. Oczywiście nie jest to ultra lekki wybór, ale podwieszona pod plecakiem mało przeszkadzała.
Można zdecydować się na matę dmuchaną, co obniży jej wagę i rozmiar, ale z tej kategorii niestety nie jestem w stanie polecić niczego.
ŚPIWÓR
Śpiwór musiałam sobie również kupić. Posiadany przez nas śpiwór Nilsa wziął Ryszard, a ja chciałam coś cieplejszego. I tutaj mam mieszane uczucia. Śpiwór to jednak jest tobół i kupując go teraz chyba wolałabym poszukać puchowego, chociażby używki na początek. A dyskomfort używania używanego zniwelować wkładką bawełnianą, która by trochę izolowała. Zresztą w pierwszy zimowy mróz można by go wystawić na zewnątrz i już bym była spokojniejsza. Tymczasem zdecydowałam się na śpiwór z wypełnieniem syntetycznym Campus Kjerag 250 z komfortem 1-5 stopni Celsjusza, ekstremalną do -9 stopni i wagą 1300g. Był wygodny i w termicznej odzieży wystarczająco ciepły, ale żebym się w nim upociła, to nie powiem.
Ze śpiworem sytuacja ma się tak, że komfort spania zależy od indywidualnych upodobań i cech. To w czym jeden się rozkopuje z gorąca, dla kogoś innego może być niewystarczające. Taką właśnie sytuację mamy u nas. Natomiast śpiwór puchowy jest nie dość, że cieplejszy, to jeszcze lżejszy i dużo bardziej kompaktowy.
Co ja osobiście w śpiworach lubię, to kaptur i linka ściągająca przy głowie. Kaptur może służyć za ochronę cieplną głowy, ale też poduszkę. Natomiast ściągacz zamyka ciepłe powietrze w środku śpiwora i nie wpuszcza powietrza zimnego. Wspominałam już, że jestem zmarzluch? Sensownym też wydaje się kształt mumii – mniej pustej przestrzeni do ogrzania, zamek, który można zamykać od zewnątrz i środka, oraz jakieś dodatkowe zapięcie u góry zamka, które będzie go chronić przez zepsuciem i rozpięciem.
TARP
Na tarpach oszczędziliśmy jeszcze bardziej i szczerzę radzę – nie róbcie tego co my. Kupiliśmy sobie tarpy budowalne, które były ciężkie, trudne w nakłonieniu do naszego punktu widzenia i głośne w razie wiatru. A wieje prawie zawsze. Nazywało się to, plandeka survivalowa, wymiar 3x2metry, waga 600 gramów i cena niecałe czterdzieści złotych. Zdecydowanie wolałabym zainwestować w miękki tarp turystyczny, który zająłby o wiele mniej miejsca. I nowy tarp z prawdziwego zdarzenia to będzie mój następny zakup. Jeżeli możecie coś polecić to bardzo proszę.
HAMAK
Po przeczytaniu różnych opinii hamak wybraliśmy również najtańszy, byle z moskitierą. Kupiliśmy na Allegro hamak marki Koozak. W komplecie były linki, karabińczyki i pasy mocujące. W naszej ofercie trochę oszukali, bo pasy były nie te co powinny, a dokupienie tych, które chcieliśmy kosztowało nas prawie drugie tyle, co cena hamaka. Udźwig takiego hamaka to 180 kg – mam nadzieję nigdy tyle nie ważyć, a jego własna waga to 0,9 kilograma.
Hamak od tego czasu używaliśmy wielokrotnie, ale niestety podczas wakacji na GSB był jedną z tych rzeczy, które wylądowały w paczce wrzuconej w Węgierskiej Górce do paczkomatu. Dlaczego? Bo kawałek płaskiego, żeby się przespać zawsze się znajdzie. Dlatego hamak był zbędny, wystarczyła mata. Nie zmienia to faktu, że polecam hamak każdemu – na nocleg w lesie, kiedy ciężar bagaży nie ma takiego znaczenia [na przykład na rowerze], czy leniwe popołudnie latem.
GADŻETY, SPRZĘTY, PRZYDASIE
Na nasz wypad kupiliśmy sobie na przykład saperkę, która ostatecznie nawet z nami nie wyszła z domu. Chociaż bardzo fajna, składana i lekka, to ostatecznie stwierdziliśmy, że można użyć czegoś innego. Natomiast inny gadżet, do którego zupełnie nie byłam przekonana, okazał się świetnym zakupem. A mowa o kijkach. Nigdy nie lubiłam chodzić po górach podpierając się czymkolwiek, wolałam mieć wolne ręce i nagle się okazało, że kijki to zbawienie. Wystarczyło tylko ogarnąć podstawy ich używania i pomagały zarówno na podejściach, pomagając oszczędzać mięśnie i siły, jak i na zejściach – wspierając kolana.
Zdecydowaliśmy się na kijki aluminiowe, jakich na Allegro pełno. Skręcanych w dwóch miejscach, więc możliwość regulacji spora. W zestawie były różne nakładki, pokrowiec, i uchwyty łączące dwa kijki ze sobą, których używałam do mocowania kijków na plecaku. Kijki z aluminium, rączki z korka [dla mnie konieczne przy tym rękawiczki], pasek na nadgarstek. Cena takich kijków to nieco ponad pięćdziesiąt złotych za parę.
Ja zgubiłam talerzyk od kijka po kilku dniach i urwał mi się w jednym pasek na nadgarstek, ale to akurat było bardzo łatwe do naprawienia na miejscu. Zdecydowanie polecam nie tylko branie kijków, jak i te kijki.
CO ODESŁALIŚMY DO DOMU?
Jak już wspomniałam, po zejściu do pierwszego miasteczka – Węgierskiej Górki, nadaliśmy paczkę do domu z rzeczami, których noszenie wydawało się zbędne. Jak już wiecie do paczki powędrowały hamaki. Towarzyszyły im metalowe sztućce [kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień], spodnie dresowe Ryszarda, które były bardzo ciężkie, a nie konieczne, trochę kosmetyków. Poza tym spakowani byliśmy dość dobrze, a odesłanie tych kilku rzeczy sprawiło, że plecaki wydawały nam się o niebo lżejsze.
Mam nadzieję, że ten wpis pomoże komuś z Was. Jeżeli macie jakiś sprzęt, który chętnie polecicie – zapraszam do komentarzy.
O naszym przejściu częścią Głównego Szlaku Beskidzkiego pisałam w artykule: Główny Szlak Beskidzki – o tym jak nie przeszliśmy GSB.