Główny Szlak Beskidzki – o tym jak nie przeszliśmy GSB
Główny Szlak Beskidzki imienia Kazimierza Sosnowskiego, w skrócie GSB, to najdłuższy górski szlak w Polsce. Prowadzi z Wołosatego w Bieszczadach, do Ustronia w Beskidzie Śląskim, albo odwrotnie – z Ustronia, do Wołosatego. Można iść w obie strony. Wiele osób marzy o tym, żeby go przejść i spora ich część próbuje. W tej drugiej grupie znaleźliśmy się my – ja i Ryszard. W 2024 roku postanowiliśmy przejść część GSB – tyle, ile nam się uda w trakcie naszego urlopu.
Od razu Wam powiem, że nie poszło zgodnie z naszymi oczekiwaniami, ale chętnie podzielę się z Wami naszymi wrażeniami z tego, co udało się przejść.
NASZ PLAN
My, Ryszard i ja, postanowiliśmy ruszyć z Ustronia, bo zwyczajnie mieliśmy to miasteczko pod ręką, a przecież i tak nie zamierzaliśmy przejść całego szlaku. Plan zakładał dojście mniej więcej do połowy, czyli gdzieś w okolice Krynicy Zdrój. Jednak plan nadrzędny mówił, że będziemy szli tak, jak nam zdrowie i forma pozwoli. Będziemy się zatrzymywać, żeby napić się kawy, czy podziwiać widoki. I oczywiście odpoczywać, kiedy będziemy potrzebować. A jak zacznie zbliżać się zmrok – rozbijemy obóz i pójdziemy spać. Taki był plan.
Częścią planu było również nie dręczenie się w imię nie wiadomo czego, więc odpuściliśmy sobie wejście pod Równicę i Czantorię, zakładając, że jeżeli ukończymy któregoś dnia cały szlak, to do Ustronia można podskoczyć i te dwie niewdzięczne górki zaliczyć. Poniżej szlak, który udało nam się przejść.
PRZYGOTOWANIA
Przygotowania były wielkie i szeroko zakrojone. Research trwał tygodniami, trzeba było dokupić sprzętu, zaplanować trasę, oznaczyć na mapie potencjalne noclegi awaryjne [a te zmieniają się jak w kalejdoskopie]. Czytałam blogi, artykuły, komentarze na Allegro, fora. W całym tym zamieszaniu zapomniałam jednego – trenować, ale nie to nas ostatecznie zgubiło. Więc sobie wybaczam.
O tym co zabraliśmy ze sobą, co się sprawdziło, a co nie, odpowiadam trochę w artykule: Główny Szlak Beskidzki – jedzenie, wyposażenie, hity i kity.
DZIEŃ PIERWSZY
Jak wspomniałam nasze przejście rozpoczęliśmy od górnej stacji kolejki startującej przy stacji PKP Ustroń Polana. Byliśmy na miejscu – pod stacją startową trochę za wcześnie, więc zatrzymaliśmy się na kawę na pobliskim Orlenie. Tychy pożegnały nas ulewą, a wstawać musieliśmy przed piątą rano, więc kawa była jak nektar. Od samego początku spotykaliśmy miłych ludzi – pozdrawiamy Panie z Orlenu w Polanie.
Na fotelik wyciągu wbiliśmy się w plecakach na plecach, co było lekko niewygodne i dziwnie wyglądało, ale na szczęście wjazd nie trwa długo. Następnie jakieś 30 minut podejścia i byliśmy na pierwszym odpoczynku. Na Czantorii – płatna wieża, z której zrezygnowaliśmy, bo świat był nadal w chmurach, ale podbiliśmy pieczątkę. Kilka stoisk gastronomicznych, z oscypkiem prosto z rusztu, czy czeskim piwem. Sympatyczne wiaty zapraszają, żeby usiąść i przegryźć chociaż batona. My przy okazji wysuszyliśmy peleryny.
Kolejnym punktem programu był Soszów, na który już kiedyś szłam z Czantorii, ale zimą. Zimą wszystkie kamulce były pod śniegiem, więc było zdecydowanie przyjemniej. Słońce grzało, było upalnie i duszno, więc pod Soszowem zatrzymaliśmy się na obiad w Karczmie Soszów [Karczmie na Polanie?]. Było smacznie, porcje spore, a zamówiona lemoniada orzeźwiająca.
Ceny przykładowych produktów na 07.2024: żurek 20,00, kwaśnica 20,00, bigos 20,00, pstrąg/schabowy/pierś panierowana/pierś grillowana+frytki/ziemniaki +surówka 42,00, ser smażony +frytki +surówka 39,00, pierogi z jagodami 30,00, placki ziemniaczane ze śmietaną 22,00, naleśniki z dżemem 15,00, frytki 10,00, lemoniada 15,00, kawa mrożona 8,00, kawa z ekspresu 10,00, herbata z miodem 8,00
Naczytałam się, że bardzo ważnym elementem zapobiegania pęcherzom jest utrzymywanie stóp suchymi, więc na tej i każdej innej przerwie ściągnęłam buty, żeby przewietrzyć stopy. Co prawda to wbrew temu, co mi za dziecka wmawiano – że jak się ściągnie buty, to się ich nie założy, bo stopa spuchnie, ale nic złego się nie wydarzyło. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej.
Cieślar to miejsce gdzie po pierwsze napotkaliśmy pierwszą wiatę [z której ciężko by nam było skorzystać z powodu panujących warunków], a po drugie przyjemny widok. Usiedliśmy chwilę na ławeczce i podążyliśmy do mety pierwszego dnia – Schroniska na Stożku, które również w tym roku święci swoje stulecie. Pierwszy dzień zamknęliśmy rozruchowymi dziesięcioma kilometrami i, wg mojego zegarka, 23 tysiącami kroków.
W schronisku na Stożku nawiązaliśmy pierwsze szlakowe znajomości. Parę mężczyzn, z których jeden był przewodnikiem i Panią, która szła The Loop – czyli Wielką Pętlę Beskidzką. Przez nowych znajomych zostaliśmy zaproszeni na zachód słońca – znali oni dobre miejsce do jego obserwowania. I tak w piątkę spędziliśmy urocze kilkadziesiąt minut rozmawiając o górach i podziwiając spektakl rozgrywający się przed naszymi oczyma.
DZIEŃ DRUGI
Pakując się po pierwszym noclegu zaczęliśmy kwestionować swoje wybory. Przede wszystkim rodzaj zabranego ze sobą jedzenia. Jajka na twardo, pomidory, ogórki – to wszystko ważyło swoje. Wobec tego zjedliśmy sobie śniadanie na bogato – starając się uszczuplić zabrane zapasy.
Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę sprawdziliśmy też gdzie jest najbliższy paczkomat Inpost, żeby pozbyć się kilku rzeczy. Z grupy miłośników GSB na Facebooku wiem, że sporo osób spotyka ten sam los. Dwa, trzy dni wystarczą, żeby zweryfikować i znacznie okroić swoje potrzeby, jeżeli do ich spełnienia trzeba coś nosić ze sobą na plecach.
Tego dnia pokonaliśmy 16,4 kilometry – według mapa-turystyczna.pl. Przeszliśmy przez Kyrkawicę, Kiczory, Beskid, Kubalonkę, Stecówkę i skończyliśmy dzień w schronisku Przysłop pod Baranią Górą.
Pierwsza część szlaku przeznaczonego na ten dzień prowadziła przyjemnie przez las. Szukaliśmy sobie jakiegoś miejsca na wypicie kawy. Znaleźliśmy je w końcu, ale najpierw poszliśmy w złą stronę na rozwidleniu widocznym poniżej i musieliśmy się trochę powspinać wracając. W końcu udało nam się znaleźć urocze miejsce z widokiem na niedawno opuszczone przez nas schronisko.
Na obiad zatrzymaliśmy się w Karczmie Kubalonka i pozwoliliśmy sobie na dłuższy wypoczynek. Najedzeni, z pokalem zimnego piwa i nogami wyciągniętymi na krzesłach… Cóż, był taki moment, w którym zastanawialiśmy się, czy tam po prostu nie zostać. W końcu jednak poszliśmy dalej, żeby znaleźć się w lesie, na najgorzej oznaczonym odcinku szlaku, jaki udało nam się znaleźć. Szliśmy przez jakiś młodniak, po bagnach, kierując się mapą Google i idąc raczej na azymut niż po szlaku. Ostatecznie udało nam się wyjść z lasku i znaleźć szlak.
Tego dnia rozpoczęły się moje problemy ze stopami. Często mam okresy, że stopy mnie bardzo bolą, ale od dłuższego czasu był spokój i miałam nadzieję, że potrwa. Oczywiście nie wiem, czy problemy na szlaku były spowodowane moją dolegliwością, czy szlakiem, ale dzień drugi, to chyba trochę za wcześnie na zachodzenie stóp do bólu. Problemy zaczęły się już w okolicy Stecówki, a gdzieś na wysokości Pietraszonki musiałam zdjąć buty i uciskowe górskie skarpety i zamienić je na bawełniane stópki i piankowe klapki. Tak wspinałam się do schroniska na Przysłopie.
Schronisko Przysłop pod Baranią Górą bardziej przypomina hotel górski niż schronisko, z zewnątrz i wewnątrz. Upodobały go sobie na wakacje rodziny z dziećmi – więc jeżeli dziecięce śmiechy i krzyki są nie dla Was – wybierzcie inne miejsce na nocleg. My zasadniczo nie mieliśmy wyboru, ze względu na moje stopy. Nakarmili nas tu dobrze, prysznice chociaż wspólne były luksusowe i miały w sobie ciepłą wodę, wieczór można było spędzić na tarasie na dole. Zaopiekowani i wysmarowani maściami na różne dolegliwości położyliśmy się spać na wygodnych materacach i spaliśmy jak dzieci.
DZIEŃ TRZECI
Dzień trzeci rozpoczęliśmy dość późno. Większość wędrowców zdążyła opuścić schronisko, zanim zeszliśmy na dół po śniadaniu, które zjedliśmy na balkonie naszego pokoju. Było już po 9 – czyli dla większości połowa dnia – kiedy ruszyliśmy na szlak w kierunku Baraniej Góry.
Początkowo szlak przypominający gołoborze piął się się dość mocno do góry. Ja starałam się iść ścieżynką prowadzącą wzdłuż tego kamieniołomu, żeby oszczędzać stopy, które rano czuły się dość dobrze. Udało nam się dojść na szczyt Baraniej w dość dobrym czasie. Po drodze troszeczkę na nas pokropiło, ale po dwóch dniach upałów zachmurzenie nam nie przeszkadzało.
Wieża na szczycie była niestety w remoncie, więc nie mogliśmy na nią wejść, ale i tak widoki były przednie i zatrzymaliśmy się na kawę i batonika. Zadzwoniliśmy też do rodziny – korzystając z zacnego zasięgu. Okazało się, że przechodzi przez okolicę front burzowy i powinniśmy się przygotować na pogorszenie pogody.
Na powyższym zdjęciu widzicie za nami czerwoną skrzynkę. Jest to apteczka, część programu Apteczka Na Szlaku. W środku znajdowały się maści, artykuły opatrunkowe, jakieś podstawowe tabletki. Takich apteczek jest już ponad 120, a zlokalizowane są wzdłuż Głównego Szlaku Sudeckiego i Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Z Baraniej Góry trzeba zejść do Magurki Wiślańskiej, a potem czeka nas równy, a co najważniejsze mocno przewiewny fragment trasy do Magurki Radziechowskiej. Jest to bardzo przyjemny i widokowy fragment trasy. Niestety moją przyjemność z niego mocno osłabił ból, który postanowił znowu zaatakować – tym razem ze wzmożoną siłą. Zanim osiągnęliśmy drugą Magurkę było już dla mnie jasne, że daleko tego dnia nie zajdę, ale pamiętałam, że na Hali Radziechowskiej powinien być schron. Postanowiliśmy więc tam spocząć na noc.
Do Hali Radziechowskiej doszłam, ale ledwo. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłam, było ściągnięcie butów. Drugą – dowiedzenie się co do diaska stało się ze schronem. Okazało się, że schronienie, na które liczyliśmy spłonęło, więc pozostał nam biwak. Chociaż miejsce na ognisko było, my odpaliliśmy palnik i przygotowaliśmy sobie nasz pierwszy liofilizowany posiłek. Biwak w tym miejscu ułatwiał dostęp do świeżej wody, pod postacią źródełka.
Rozbijając obóz pamiętaliśmy o burzach, więc przez kilka godzin obserwowaliśmy radar burz. Szczęśliwie okazało się, że znajdujemy się w jakimś korytarzu między dwoma burzami i nad nami jest bezpiecznie, chociaż na lewo i prawo od nas było inaczej. Zanim słońce zaszło, na halę dotarły jeszcze dwie dwuoosobowe ekipy. Jedna rozbiła namiot niedaleko nas, druga na podmokłych terenach koło źródełka. Zerkaliśmy czy nie zaczną stamtąd uciekać, ale byli twardzi. Zanim poszliśmy spać nastawiliśmy jeszcze budzik na wschód słońca.
DZIEŃ CZWARTY
Na ten dzień zaplanowaliśmy krótką trasę, bo zamierzaliśmy tylko zejść do Węgierskiej Górki. Tam odchudzić plecaki przy pomocy paczkomatu, dokupić miękkie wkładki do moich butów, zanocować i odpocząć.
Zejście do Węgierskiej było nieco przydługie, ale nie przedstawiało sobą żadnej trudności. Szło się zupełnie przyjemnie, ale zanim doszliśmy moje stopy miały dość. Dlatego po zejściu na dół najpierw wsadziłam nogi do lodowatej Soły na pół godziny, a potem spędziłam resztę dnia w klapkach. Udało nam się za to nadać paczkę, kupić wkładki i zjeść pyszny obiad w Pinta Beskidy & Restauracja Prawda. Kotlet schabowy, który tam dostałam, był wielkości talerza obiadowego.
Do łóżek poszliśmy z nadzieją, że następnego dnia będzie dużo lepiej.
DZIEŃ PIĄTY
W Węgierskiej Górce trzeba przejść dość długi kawałek asfaltem wzdłuż ruchliwej drogi, zanim odbije się w lewo. Potem jeszcze kawałek asfaltem i wracamy na gruntowy szlak. Na ten dzień mieliśmy zaplanowane kolejnych ponad 16 kilometrów do Schroniska na Rysiance. Wydawało się to zupełnie wykonalne, ale znów nie wszystko poszło tak, jak chcieliśmy i do schroniska dotarliśmy praktycznie o zmroku. Ale zanim to nastąpiło szliśmy bardzo przyjemnym fragmentem trasy. Po drodze były dwie stacje turystyczne – Abrahamów i Słowianka, które znajdowały się mniej więcej w połowie odcinka i były dobrym miejscem na przerwę obiadową.
My wybraliśmy Abrahamów, który na tyłach miał taras, z którego podziwiać można było resztę naszej tegodniowej trasy. Kiedy spokojnie spożywaliśmy na owym tarasie kanapeczki, planując po jedzeniu ruszyć w dalszą drogę, w stacji pojawili się inni goście – małżeństwo z wnukiem. Jak się okazało Pan był skarbnicą wiedzy wszelakiej. Leśnik, właściciel górskiej agroturystyki, miłośnik gór, sypał historiami jak z rękawa i zeszły nam chyba ze dwie godziny nadzwyczaj interesującej rozmowy, zanim zmusiliśmy się, żeby dalej ruszyć. Ale w końcu się udało.
Mimo zasiedzenia się w Abrahamowie, udało nam się dojść do schroniska na czas, żeby zdążyć jeszcze zjeść kolację, zanim rozpoczął się spektakl zachodzącego słońca. Pokoik w schronisku był skromny, ale spało się wygodnie na tyle, że na wschód wstawało się ciężko. Tym ciężej, że poprzedniego dnia podjęliśmy decyzję o zejściu ze szlaku, mimo tego, że moje stopy na dodatkowej wkładce radziły sobie dobrze.
DZIEŃ SZÓSTY
Wschód na Hali Rysianka był równie magiczny jak zachód. Jeżeli jesteście fanami takich widoków, to zdecydowanie Wam polecam to miejsce. Dodatkowo można tu rozpalić ognisko czy rozbić namiot, więc możecie się dosłownie obudzić na ten widok. Nas odrobinę rozproszyło stado owiec, które akurat wychodziły na popas na halę. Nie tylko nas w sumie.
Po zrobieniu owieczkom jakiejś setki zdjęć i wyczochraniu jakiegoś szalonego młodego owczarka, zebraliśmy się i poszliśmy na śniadanie do pobliskiego schroniska na Hali Lipowskiej. Zdecydowaliśmy się na zejście do Milówki znanym nam już szlakiem przez Halę Boraczą, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. W piecu dochodziły akurat słynne jagodzianki i przynajmniej połowa osób w schronisku czekała właśnie na nie.
Ostatnim trudem na trasie było przejście w upale długiego, odsłoniętego odcinka asfaltowego do Milówki. Na szczęście w połowie udało nam się złapać jakąś ciężarówkę z węglem, która podwiozła nas do miasteczka. I tak, na dworcu PKP w Milówce zakończyła się na razie nasza przygoda z GSB.
DLACZEGO NIE PRZESZLIŚMY GSB
Powód na pewno był niejeden – choćby irracjonalność wybierania najdłuższego szlaku górskiego w Polsce na pierwszy szlak długodystansowy w życiu, ale ja, przed wyjściem, wytypowałam sobie trzy najbardziej prawdopodobne powody, dla których możemy zostać zmuszeni do przerwania przejścia:
- Nie wytrzymam kondycyjnie.
- Kolano Ryśka nie wytrzyma. Niestety nie jest w najlepszej kondycji i jest po kilku operacjach, a obecnie strategia lekarzy zakłada doczekanie do momentu, w którym trzeba będzie wstawić sztuczne.
- Załamie się pogoda
Nie wydarzyła się żadna z tych rzeczy. Pogoda była piękna, słońce świeciło prawie cały czas. Ja kondycyjnie wytrzymywałam, chociaż szłam tempem raczej ślimaczym. Kolano Ryśka sprawowało się bardzo dobrze. W opaskach uciskowych nie próbowało nigdzie uciekać, a moje tempo chroniło je przed przemęczeniem. Co się więc wydarzyło, że musieliśmy zejść?
Otóż okazało się, że organizm Ryśka nie jest organizmem długodystansowca. Codzienny wysiłek połączony [jak podejrzewam] z niedostateczną ilością dostarczanych kalorii sprawiły, że dnia piątego Ryśkowi wyczerpały się akumulatory. I to wyczerpały do tego stopnia, że praktycznie nie był w stanie iść.
Czy to oznacza, że Główny Szlak Beskidzki nie zostanie przez nas nigdy ukończony? Niekoniecznie. Ale na pewno kontynuacja będzie wymagała więcej czasu, lepszego przygotowania i wymyślenia jakie lekkie wagowo kalorie dostarczyć Ryśkowi.
Mimo że przerwaliśmy przedwcześnie – nasza przygoda z GSB była prawdziwą przygodą. Kawy w plenerze, spanie pod chmurką, spotkani ludzie – to było super przeżycie. Polecam takie kilkudniowe wyjścia w góry każdemu, kto czuje się na siłach. Ale jeżeli macie wątpliwości, lub jest to Wasz pierwszy raz – wybierzcie na początek góry, gdzie są schroniska i możliwość zejścia ze szlaku w dowolnym momencie.